niedziela, 20 stycznia 2013

Złośliwość losu czy kaprys przeznaczenia? Część IV


- Jesteś przekonany, że to dobry pomysł?
- Masz kawę to ją pij bo ci wystygnie. Nie mam czasu na głupie pogaduszki.
- Widzę, że kogoś tutaj dopadła trema – Patryk nie mógł powstrzymać się do złośliwości.
- Mógłbyś się zamknąć? Nie pomagasz mi. – a w duchu przyznałem mu rację. Owszem chodziłem na randki czy inne spotkania z kobietami. Jednak zawsze były to jednorazowe przygody, bez żadnego wkładu emocjonalnego. Tym razem było inaczej.
- Nie chcę cię popędzać pięknisiu, ale jest dziewiąta a ja muszę jeszcze wrócić po Justynę. A tak w ogóle gdzie jedziemy?
- Dowiesz się wszystkiego po drodze. Dobra jeszcze tylko marynarka, portfel i jedziemy.

Dwadzieścia minut później, odpalałem trzeciego z rzędu papierosa, biegając po mieszkaniu jak dzik.
- Kurwa, kurwa, kurwa. Nie dzisiaj, tylko nie dzisiaj. No dalej, znajdź się.
- Nie byłeś wczoraj nigdzie? Wiesz piwko, wódeczka czy coś takiego? Może zostawiłeś portfel w jakimś barze?
- Zamiast pieprzyć od rzeczy, lepiej pomóż mi szukać. – warknąłem do Patryka, sprawdzając kolejny raz wszystkie zakamarki.
- Uspokój się, to nie ja go zgubiłem tylko ty. Zresztą jak masz się tak zachowywać, to ja może poczekam w samochodzie.
- Nie, nie, czekaj. Masz rację. Muszę się wziąć w garść i zastanowić na spokojnie. Czekaj mam, już wiem. Chwyciłem telefon i zadzwoniłem pod ostatnio wybierany numer.
- Myślisz, że telefoniczna wróżka coś poradzi, w sumie warto spróbować. Wymowny gest ze środkowym palcem w roli głównej przekonał Patryka, że nie jestem w nastroju do żartów.
- Dzień dobry pani. Dzwonię w nietypowej sprawie. Otóż zamawiałem u państwa wczoraj taksówkę i prawdopodobnie wypadł mi w niej portfel…
- Yhmmm, tak, tak rozumiem. Dobrze, proszę mi powiedzieć, gdzie mogę się po niego zgłosić? Przepraszam bardzo, że co?! Jak w poniedziałek? Pani chyba sobie ze mnie żartuje. - próbowała coś jeszcze powiedzieć, ale rozłączyłem się.
- Leżymy i kwiczymy?
- Delikatnie powiedziawszy. Mają jakiś remont, inwentaryzację czy chuj wie co i wszystko zamknięte do poniedziałku.
- I co teraz?
- Jeśli masz pożyczyć ze dwie stówy, to jesteśmy w domu. – nigdy nie lubiłem pożyczać pieniędzy, ale to była sytuacja awaryjna.
- Stary, gdybym miał to pożyczyłbym ci i pięć stów.
- No tak, wypłata dopiero jutro. – załamany, sięgnąłem po paczkę z papierosami. Wtedy mnie olśniło. Karta z dziwnego listu, który dostałem. Moja ostatnia deska ratunku. Podniosłem ją ze stołu i obróciłem w palcach.
- Nie, powiedz że o tym nie myślisz – Patryk wyglądał jakbym powiedział mu, że mam zamiar okraść bank.
- Sam mówiłeś, że powinienem spróbować.
- Niby tak, ale to było tylko takie gadanie.
- Mam coś do stracenia? Nie, no więc właśnie. Może od razu mnie nie zamkną.

Serce biło mi jak oszalałe, kiedy wkładałem kartę do bankomatu. Weryfikowanie danych, proszę czekać. Sekundy dłużyły się w nieskończoność, a mnie ogarniały coraz większe wątpliwości. Autoryzacja zakończona. Wprowadź pin. No tak, zapomniałem o tym drobnym szczególe. Odwróciłem się do Patryka który siedział w samochodzie.
- I co? Działa? – zapytał.
- Taaaa, podaj pin.
- Rozumiem, że go nie znasz?
- Brawo geniuszu. Jakieś pomysły?
- Spróbuj cztery zera.
Wiedziałem, że to idiotyczny pomysł. Jednak nie miałem lepszego. Zero, zero, zero, zero. Akceptuj. Kolejne sekundy nerwowego oczekiwania i…
- Działa, kurwa, działa – wydarłem się na całe gardło. Ludzie którzy akurat przechodzili obok popatrzyli na mnie jak na nienormalnego.
- Pieprzysz? – Patryk patrzył na mnie z niedowierzaniem. Chciałem sprawdzić stan konta, jednak w imię zasady - „mniej wiesz, lepiej śpisz, krócej cię przesłuchują” – spróbowałem wypłacić pieniądze.
- Może i pieprzę – powiedziałem machając plikiem banknotów. Schowałem kartę do kieszeni i wsiadłem do samochodu.
- Pięć stów? Serio? – Patryk nie mógł uwierzyć, tak samo jak ja.
- Chcesz dotknąć? – powiedziałem i roześmiałem się na całe gardło.
- Tylko niech ci się w dupie nie poprzewraca.
- O to się nie martw. A teraz gazu, bo chyba jesteśmy spóźnieni.

Trzydzieści minut później wysiedliśmy z samochodu.
- No, no, no ładnie to sobie wymyśliłeś mistrzu – powiedział z uznaniem Patryk patrząc na domek letniskowy, przed którym się zatrzymaliśmy.
- Zaprosiłbym cię do środka, ale chyba się śpieszysz.
- Spokojnie, nie musisz mnie popędzać. Powiedz mi lepiej, o której będę miał po was przyjechać?
- Nie wiem, zadzwonię do ciebie. A teraz poważnie, nie wyganiam Cię, ale jedź już bo ja mam jeszcze coś do zrobienia. Za ile będziecie?
- Powinniśmy się uwinąć w godzinę. Dam ci znać jak będziemy dojeżdżać. Dobra, powodzenia mistrzu – powiedział Patryk, po czym wsiadł do samochodu i odjechał.

Domek przed który stałem, należał do mojego dobrego znajomego. Zgodził się udostępnić mi go na jeden dzień. Nie miał jednak wielkiego wyboru, trzysta złotych piechotą nie chodzi. Wszedłem do środka. Wino, świece, płyty z nastrojową muzyką i coś na ząb. Nic specjalnie wykwintnego, ale pobudzającego apetyt na „deser”. Ludzie zwykli nazywać to afrodyzjakami. Przygotowanie wszystkiego, zajęło mi trochę więcej czasu niż się spodziewałem, ale zdążyłem na czas.
Ding Dong 
Dzwonek do drzwi odezwał się w momencie, kiedy zapalałem ostatnią świeczkę. Wyciągnąłem telefon z kieszeni. Właśnie dojeżdżamy. Powodzenia. Wiadomość od Patryka przyszła kilka minut temu. Byłem tak pochłonięty przygotowaniami, że nie zwróciłem na to najmniejszej uwagi. Podszedłem do drzwi a serce biło mi jak oszalałe.
- Dzień dobry… Co ty tutaj robisz!? – Justyna stała na progu i patrzyła na mnie zdziwiona.
- Cześć, może wejdziesz do środka? Czekałem na ciebie – zamykając drzwi zerknąłem na zewnątrz i zobaczyłem samochód Patryka stojący nieopodal. Przynajmniej nie będzie miał daleko.
- Czego się napijesz? Kawy, herbaty? Może wino? – zapytałem starając się jednocześnie zapanować nad stresem.
- Chętnie, ale najpierw powiedz mi co tutaj jest grane. – zapytała Justyna – od dawna to planowałeś?
- Od pierwszego dnia w pracy, jeśli mam być dokładny. Usiądziesz czy będziesz tak stała?

Dwa, może trzy kieliszki wina później, siedzieliśmy przy stole śmiejąc się i rozmawiając tak jak byśmy znali się od lat. Stres ulotnił się po pierwszych minutach. Poruszyliśmy milion tematów. Atmosfera stawała się gorętsza z minuty na minutę. Justyna wstała od stolika i poszła na piętro „przypudrować nosek”. Kiedy jej nieobecność wydała mi się dziwnie długa, poszedłem sprawdzić czy wszystko gra.

- Już myślałam, że nie przyjdziesz. – Justyna stała w drzwiach od sypialni.
- Miałem zamiar cię tutaj zostawić i iść podpisać jakąś umowę, ale zapomniałem długopisu.
- Chodź, dam ci swój - powiedziała i weszła do pokoju.

1 komentarz:

  1. bardzo podoba mi się Twoja chęć pisania, kiedyś też miałem taki zapał, ale jedna książka sprzedana za grosze...druga z powodów "nieodpowiednich treści" nie dostała się wgl. do publikacji - i mi się odechciało. A tu proszę ;)


    Bardzo się cieszę, ze na ten blog trafiłem.

    Pozdrawiam
    plichtowoz.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń